Pierwsze miłego początki .
Moja przygoda z wędkarstwem zaczęła się w 1981 roku. Dla mnie ten rok miał dwa ważne wydarzenia. Mój początek z wędkarstwem i wprowadzenie stanu wojennego, hańby dla narodu polskiego. O tym drugim nie chcę nawet myśleć, więc napiszę o moim ulubionym hobby.
Wędkarstwo to zajęcie, które przywołuje miłe wspomnienia i niezapomniane przygody. Dla laika czas spędzany na patrzenie w spławik wydaje się marnotrawieniem czasu, a dla mnie to odskocznia od codzienności i problemów. Analizując wędkarskie przygody moje i moich kolegów stwierdzam, że łatwiej zacząć przygodę z wędką mając w najbliższej rodzinie kogoś, kto uprawia to hobby. W moim przypadku tak jednak nie było. W kręgu najbliższej i najdalszej rodziny nie znałem nikogo, kto trzymałby wędkę w ręku. Mnie niejako przez przypadek pomógł ojciec, przynosząc do domu kawałek bambusowej wędki z ruską katuszą, na której była żyłka z plastykowym spławikiem i haczykiem. Od razu na moich ustach pojawił się uśmiech, bo choć nie znałem jeszcze zasad wędkowania, sposobów wiązania haczyków oraz metod nęcenia od razu wiedziałem, że to może być ciekawe i przyjemne, aczkolwiek trudne.
W miejscu, w którym mieszkam, w pobliskim lesie było małe jeziorko, które w latach późniejszych znalazłem nawet na mapie turystycznej pod nazwą jezioro Ług. To było moje pierwsze wędkarskie eldorado. Piękne, porośnięte trzcinami, nic tylko wędkę zarzucać. Z ryb były w nim tylko karasie, ale jakie! Piękne, złote dobrze wygrzbiecone. Z moich kolegów w wieku piętnastu lat tylko ja miałem wtedy wędkę i innym nie w głowie było siedzieć nad wodą za byle jaką rybą. Nie widząc innego wyjścia namówiłem młodszego kolegę Roberta na wędkowanie.
Pamiętam jak dziś, że kupiłem świeżą bułkę, wziąłem bańkę na mleko (w tych czasach mleko nalewane było w sklepie do baniek), aby trzymać złowione ryby, wędkę pod pachę i za zgodą mamy poszliśmy wędkować we dwóch. Droga nad jeziorko prowadziła przez las jakieś trzy kilometry. Pełni animuszu i oczywiście wiary, że połowimy dotarliśmy nad wodę. Było takie miejsce, na które miejscowi umownie mówili plaża i ono miało być naszym stanowiskiem wędkarskim. Dochodząc zobaczyliśmy, że siedzi tam starszy, niepełnosprawny mężczyzna na spalinowym wózku inwalidzkim, więc usiedliśmy przy nim. Spojrzał na nas jak na intruzów i fuknął pod nosem:
- Dziesięć metrów. Popatrzyłem na Roberta, a on na mnie myśląc w duszy: - Czego ten facet chce? Przecież mu nie przeszkadzamy. Łowił na długi, chyba z 10. metrowy kij, a mój bambus miał może 2,20 m, więc pomyślałem, że to w tym miejscu za krótko.
Ale gość znów fuknął pod nosem: - Mówiłem dziesięć metrów. No cóż, jeśli jesteśmy tu niemile widziani odeszliśmy pod potężne sosny i tu rozpoczęliśmy, a raczej ja rozpocząłem swoje pierwsze wędkowanie.
Założyłem miąższ z bułki na haczyk i zarzuciłem go do wody. Jak pisałem wcześniej nie miałem zielonego pojęcia, że rybę można zanęcić i zwabić. Wtedy w oczekiwaniu na rybę życia zeszło nam kilka godzin. Ryby nie brały, zrobiło się ciemnawo, my zgłodnieliśmy przez co i nasza bułka na przynętę została przez nas zjedzona. Nie widząc dalszych perspektyw na wodą ruszyliśmy do domu. Po drodze komentowaliśmy naszą wyprawę, gdy nagle na drogę wyszedł potężnych rozmiarów odyniec. Wpadliśmy w panikę, bo już mieliśmy śmierć w oczach i prawie równocześnie rzuciliśmy się do ucieczki.
Nasz powrót do domu wydłużył się o około półtorej godziny. Polami doszliśmy do zabudowań wiejskich i okrężną drogą do domu. Co działo się w domu łatwo się domyśleć. Moja mama i Roberta z balkonu, na pół osiedla wrzeszczały, że już ciemno i że myślały, że się potopiliśmy, że nasze wędkowanie jeszcze się dobrze nie rozpoczęło, a one już nam je zakończą… Długo musiałem mamie tłumaczyć i przepraszać, aby nie robiła mi tego. Po kilku dniach złość jej przeszła, a nawet za namową taty dali mi pieniądze, abym mógł opłacić sobie kartę wędkarską. W ten sposób stałem się członkiem Polskiego Związku Wędkarskiego.
Wtedy też zacząłem na dobre interesować się wędkarstwem. Czytałem pożyczone stare numery Wiadomości Wędkarskich i już wiedziałem co to przynęta, co zanęta, że trzeba ryby w siatce trzymać. Zacząłem podpatrywać starych wędkarzy co i jak robią. Zacząłem zadawać pytania, aby pogłębić swoją wiedzę. Podstawa to znajomość Regulaminu Amatorskiego Połowu Ryb, a przede wszystkim wymiary i okresy ochronne ryb.
No i przyszedł wreszcie czas na pierwszy sukces. I nie myślcie, że złowiłem jakiś okaz. Nie, nie do tego to jeszcze daleko. Przeczytałem na tablicy ogłoszeń, że organizowane są zawody wędkarskie. Od razu wiedziałem, że muszę wziąć w nich udział, tylko jeszcze nie wiedziałem czy będę mógł. Poszedłem więc do skarbnika Koła, do pana Tadeusza i spytałem, czy ja też mogę wziąć udział w tych zawodach. Odpowiedział, że skoro mam kartę wędkarską, to jestem członkiem PZW, więc on nie widzi przeszkód. Ludzie, jaki ja byłem szczęśliwy! W domu innego tematu nie było, a mama myślała, że sfiksowałem.
Oczywiście przed zawodami należało przygotować zanętę i przynętę. Nie było wtedy gotowców, wszystko trzeba było przygotowywać samemu. Bułka tarta, otręby, płatki, cukier waniliowy. Przynęta to ciasto z kaszy manny, ciasto z bułki i ziemniaka no i oczywiście "mięso". Kto słyszał o pinkach, ochotce czy jokersie? Poszedłem na działkę i w kompostowniku nazbierałem czerwonych robaczków. Przebrałem je, oczyściłem z resztek chwastów, starannie włożyłem do pudełka razem ze świeżą trawą. To było mięso na przynętę. Atmosfera oczekiwania rosła, ale przecież ja do tej pory łowiłem tylko karasie i tylko takie ryby znałem. Co będzie, gdy złowię coś innego, a sędzia spyta co to za ryba? Poszedłem więc do biblioteki i wypożyczyłem "Atlas ryb słodkowodnych w Polsce". W nocy z piątku na sobotę, tuż przed zawodami ja spać nie mogłem tak byłem naładowany. Przed oczami miałem bujający się na fali spławik i branie za braniem.
Zawody rozpoczęły się w sobotę rano. A efekty? Nieliczni złowili jakąś płoteczkę, a reszta siedziała na stołkach bezczynnie, w tym i ja. Bezrybie totalne. No to fajnie – pomyślałem: w nocy było tak pięknie, a rzeczywistość okazała się gorzka. Mój spławiczek spływał sobie z falką, a ja zacząłem pomału składać sprzęt wędkarski. Prawie trzy godziny wędkowania i nawet nie miałem jednego, malutkiego brania. Rozczarowanie? Myślę, że trochę tak. Przecież wszystko było perfekcyjnie przygotowane. Do końca zawodów odgwizdano pięć minut, a mój spławik zaczyna tańczyć, podskakiwać i ginie pod wodą. Amnezja! Zapomniałem co mam robić. W ostatniej chwili zacinam i coś czuję na wędce, a spławik to się pokazywał, to znów znikał. Już myślę, że ryba jest moja, a ona odchodzi od brzegu. Starsi wędkarze wołają sędziego, a moja ryba nie chce płynąć do brzegu. W końcu po kilku minutach udało mi się doholować. Była ładna i duża. Przyszedł też sędzia i pyta: - Sławek co złowiłeś? Co złowiłeś? A skąd mam wiedzieć jak to nie karaś? Już chwileczkę - krzyknąłem. Ryba powędrowała do siatki, a ja zaglądam do atlasu i kartka po kartce porównuję, żeby znaleźć taką samą rybę, jaką mam w siatce. Za moimi plecami stał mój sąsiad, a taty kolega i już zdążył powiedzieć sędziemu, że to okoń. No i ja w tym momencie doszedłem do strony z okoniem. Przyjrzałem się fotografii w atlasie. Okoń miał tam trochę inne kolory, ale był podobny. Potwierdziłem sędziemu, że złowioną rybą jest okoń. Gratulacji nie było końca. Mój okoń w ostatnie pięć minut zawodów dał mi punktowane 6. miejsce. Miejsce miejscem, ale w tyle zostawiłem wielu dobrych, wytrawnych wędkarzy!
W nagrodę dostałem dyplom, plastykowy spławik i małe pudełeczko na drobny sprzęt wędkarski, które do dzisiaj mam i używam. To były moje pierwsze i niezapomniane zawody. Później już było tylko lepiej, aż w końcu trzykrotnie rok po roku zostałem Spławikowym Mistrzem Koła. Później były starty w Spławikowych Mistrzostwach Okręgu Piotrkowskiego i najlepsze w historii koła miejsce w tych zawodach - 5.
Od tego czasu w mistrzostwach koła nie startuję. Złożyłem śluby jak imć Longinus Podbipięta. Powiedziałem sobie, że jeśli ktoś również wygra trzykrotnie mistrzostwa z rzędu wtedy znów rozpocznę rywalizację. Jak do tej pory koledzy nie mają szczęścia, a mija już czternaście lat.
Od momentu, gdy od ojca dostałem stary bambus minęło prawie trzydzieści lat. Zmieniło się bardzo wiele. Nie ma już leśnego jeziorka Ług, które wyschło, a ja na nim uczyłem się wędkowania. Nie ma pięknych karasi, które w nim żyły i dorastały naprawdę do dużych rozmiarów. Są za to nowe, lekkie wędki, są gotowe zanęty wędkarskie na różne gatunki ryb, są dodatki, zapachy, nowe akcesoria. Nie zmieniło się moje podejście do wędkarstwa i nadal jest ono moją pasją. Obecnie na ryby jadę, aby odetchnąć, obcować z przyrodą, spotkać się z przyjaciółmi. Ryby to rzecz drugorzędna .
Ten czas, moje zamiłowanie, praca społeczna na rzecz Związku, wspólne wędkowania i przygody sprawiły, że otrzymałem kredyt zaufania od kolegów i przyjaciół. Zostałem wybrany Prezesem Koła nr 6 Nowy Glinnik. Nie ukrywam wzruszenia i faktu, że jestem z tego dumny.
Sławomir Ryś *slawomir66*
Swój artykuł zamieściłem również na portalu WCWI.
http://www.wcwi.pl/index.php?option=com_content&task=view&id=3603&Itemid=134
Komentarze
Moj dziadek i ojcec lowili w nim w latach 50-60 - tych. Znalezli jeziorko przez przypadek bedac na grzybach. Oczywiscie na drugi dzien byli nad nim juz z wedkami. Japonce i karasie od 0.5kg w gore byly norma. Niestety jak opowiadal mi dziadek, jednej zimy japonce nie daly rady i na wiosne caly smug byl pokryty bialym dywanem martwych ryb. Zostaly juz tylko karasie, te nasze. Jako ciekawostke podam, ze czasami na ciasto polakomil sie szczupak.
Miałem wtedy z 8 lat i pierwsza bambusową 3 częściową wędkę. Do dziś mam dolnik od niej, na którym obok uchwytu kołowrotka jest wypalonych 16 kropek. Oznacza to, że zostało na nią złapanych 16 karasi - potem szybko przestałem wypalać, ale wędka służyła mi jeszcze długo. :)
Pozdrawiam
Szymon
Kanał RSS z komentarzami do tego postu.